Jacek Maślankiewicz - Malarstwo

Wernisaż: 2009-10-29 19:00:00
Powinnością malarza jest malować. Te słowa oddają prawdę o twórczej drodze Jacka Maślankiewicza. Artysta ten podejmuje tylko to, co dotyka bezpośrednio problemów malarskich. Jest spadkobiercą wielkiej tradycji polskiego koloryzmu, ale i twórcą malarstwa materii.

Jak wielcy koloryści oddaje się studiom oddziaływania barw, łączy kolory, rozkłada przed publicznością barwny, malarski kobierzec utkany z impastów i zgrubień faktury, ale i z transparentnych muśnięć pędzla wiedzionego śmiało i bezkompromisowo. Na obrazach widzom oddaje nie opowieść o czymś, lecz obraz par excellence - wizualne świadectwo swojego wyczucia koloru i malarskiej wizji. Barwny zapis czystych emocji . Malarską notatkę o oddziaływaniu barw i światła. Bez zdobień, lecz urzekającą. Bez dopowiedzeń, lecz zatrzymującą wzrok. Niekiedy euforyczną, niekiedy mroczną. Zawsze tworzącą pewne zamknięte uniwersum, własny malarski świat w obrębie płótna.

Jak napisał krytyk sztuki, Hugon Bukowski, w obrazach Maślankiewicza jest „ślad ręki swobodnie puszczonej w ruch, poddanej intuicji, skrywanym napięciom ducha i żył. Jest w nich i cisza, i krzyk”, są czerwienie ale też „błękity i szarości subtelne, wyciszone, są i niebanalne żółcienie, promieniste, ciepłolubne przebłyski słońca. Słowem - narracja niby czysto malarska, ale i coś więcej, coś ponadto.”

To „ponadto” - to tajemnica, czule skrywana iskra Boża - która łączy potrzebę malowania u jednych z potrzebą odczytywania malarstwa u innych.
Katarzyna Napiórkowska


Święte i nieświęte malowanie Jacka Maślankiewicza

Znowu mnie zaskoczył, i to po raz drugi, na bieżąco i gorąco, w ciągu jednego roku! Zdawało mi się, że wiem niemało, a nawet może wszystko, co chce i potrafi wyrazić autor, którego znam od dwudziestu lat, a tu nagle on - subtelny abstrakcjonista (w odbiorze) - "wyskakuje" w Galerii Centrum Olimpijskiego na Wybrzeżu Gdyńskim w Warszawie (2009) z wystawą rozciągniętych wszerz, panoramicznych pejzaży realistycznych, intensywnie, wręcz dziko nasyconych kolorem i światłem, albo i reflektorem boskim czy nieboskim, i to świecącym jakby spoza ram, ale nie po to, by wydobywać, zarysowywać, obrysowywać znane wszystkim widoki, detale, tylko po to, aby dotknąć nieosiągalnej, nierealnej, złudnej lini Horyzontu, tego złudnego dla oka ludzkiego styku nieba i ziemi (jego obraz "Mój pejzaż", dużo, mówi, wyraża: "mówi" ziemią rozświetloną intensywnie czerwieniami, żółciami, zieleniemi i delikatnymi znaczkami obecności człowieka myślącego, w tym i spadającego sponad linii horyzontu, z ciemnochmurzastego nieba, w smudze światła, ledwie widocznego człowieczka, może beznadziejnie, ale i śmiało szusującego po stoku, jeszcze powyżej linii horyzontu, poza którą musi dalej lecieć, spadać, opadać, aby dotknąć ziemi...). Tak - pomyślałem - to jest prawdziwy Maślankiewicz, choć zawsze zaowalowany, nienarzucający się nikomu i niczemu, ani formą, ani żadnymi pomysłami mającymi na celu przekraczanie granic - wszelakich, ani tym bardziej w sztuce.
A teraz, na styku lata z jesienią (2009), zaskakuje mnie totalną - przynajmniej z tytułu - metafizyką, objawioną w ambitnym, świeżotwórczym warszawskim Teatrze Kamienica przy Alei Solidarności, zatytułowaną jasno, konkretnie, jako "Święte Obrazy". Bardzo to śmiałe nazwanie, jak na dzisiejsze czasy, z mniej czy bardziej śmiałą kontrmyślą, kontrideą wobec lansowanego dziś hochsztaplerstwa, polegającego na tanim, głupawym przekraczaniu granic.
Święte czy nieświęte, ale od razu rodzi się pytanie, czy świętość i obraz to jedno i to samo, nie mówiąc o mniej czy bardziej wyczuwalnym poczuciu świętości człowieka 21 wieku i w ogóle, pomyślawszy o samym pojęciu świętości! Może już za szybko i za daleko pojechałem, ale obraz to przecież materia, tudzież materiał-towar podażny, sprzedażny, a o świętości myślimy spontanicznie, naturalnie, duchowo, że to coś, co jest niedotykalne, czego nie da się ubrać, uwyraźnić, zarysować, obłaskawić. A tu okazuje się, że niczego nie trzeba dotykać, obłaskawiać, bo i nie da się żadnej postaci świętej zauważyć! Świętych i nieświętych znamy wielu, portretowanych, ujmowanych, wyrażanych przez największych mistrzów sztuki w dziejach, ale oto w obrazach Maślankiewicza nie widzę żadnych świętych, ani pół, ani nawet ćwierć świętych. Nie ma żadnego adresu, nazwania, wszystkie obrazy są bez tytułu, mają numerację łacińską (I, II, III...XXIII....), ale formatowo wszystkie są pionowe, bez jakiejkolwiek figuracji, bez zarysów i obrysów pną się ku górze kolorem i światłem, na szczęcie bez jakiegokolwiek schematu geometrycznego, jakże chętnie konstruowanego przez wielu abstrakcjonistów, z (naiwną, nienaiwną) nadzieją, że to inteligentny przekaz dla innych planetarnych ludzików.
Z pozoru abstrakcja, którą zwykliśmy kojarzyć z pustką, ale tu czysta i mocna ekspresja, bez jakiejkolwiek kalkulacji. Ręka swobodnie puszczona w ruch, poddana intuicji, skrywanym napięciom ducha i żył. Jest w nich i cisza, i krzyk, a nawet krew, bo czerwieni tworzących akcenty i napięcia niemało w tych obrazach, ale są i błękity i szarości subtelne, wyciszone, są i nienahalne, żółcieniowe, promieniste, ciepłoludne przebłyski słońca. Słowem - narracja niby czysto malarska, ale i coś więcej, coś ponadto, co zresztą nie jest takie dziwne, zaskakujące, bo już dużo wcześniej "pogrążony" był w cyklu "Katedry", w którym budował własne, irrealne wnętrza katedralne, brzmiące ciszą, muzyką, historią... Ta świętość - wyznaje autor - to ulotność, niezwykłość, uwolnienie od praw grawitacji.
Hugon Bukowski




Powrót